|
1954 r. - SZWAJCARIA
Turniej w 1954 miał jednego wielkiego faworyta. Mało kto dopuszczał myśl,
że tytuł mistrza świata może wymknąc się Węgrom. "Złota jedenastka", prowadzona przez trenera Gustava
Sebesa, była rzadkim przypadkiem: aż oślepiała najjaśniejszymi gwiazdami, a jednocześnie stanowiła fantastycznie
rozumiejący się, zdyscyplinowany zespół; grała pięknie i mądrze, zachwycała specjalistów i zwyczajnych kibiców.
Ferenc Puskas, Sandor Kocsis, Nandor Hidegkuti i reszta - to byli najlepsi z najlepszych.
W 1953 "odczarowali" londyńskie Wembley, gromiąc Anglię 6:3, by w budapeszteńskim rewanżu -
niecały miesiąc przed finałami - rozbić ją jeszcze dotkliwiej, 7:1. Anglicy zresztą już po raz drugi z rzędu nie
pokazali na mistrzostwach, nic wielkiego, kończąc na przegranym z Urugwajem ćwierćfinale. Mit upadł na dobre...
Niewiele wskazywało, że Championnat Mondial 1954 przyniesie tyle emocji, ponieważ działacze FIFA nadal manipulowali
regulaminem rozgrywek i wymyślili kolejnego "potworka". Otóż 16 drużyn podzielono na 4 grupy, ale w ten sposób,
że do każdej przydzielono po dwie "mocne" i dwie "słabe".
Ocenę klasy zespołów pozostawiono... komitetowi organizacyjnemu. Co więcej, każda ekipa
miała w pierwszej rundzie rozegrać tylko dwa mecze, przy czym spotkali się jedynie "mocni" ze "słabymi". Gdzie sen,
gdzie logika, nie mówiąc o elementarnej sprawiedliwości? Jakby tego było mało, w pierwszej fazie remis po 90 minutach
oznaczał półgodzinną dogrywkę, zaś drużyny o równej liczbie punktów (bramki nie miały znaczenia) musiały walczyć o
ćwierćfinał w dodatkowym spotkaniu. Doprawdy, omal nie zamordowano tych mistrzostw... Na efekty takich zabiegów nie
trzeba było długo czekać. Niemców zaliczono do "słabych",a Turcję - do "mocarzy". Tymczasem RFN wygrała bez kłopotów 4:1, ponieważ jednak uległa
Węgrom, musiała stoczyć dodatkowy bój z Turkami i sprała ich jeszcze mocniej (7:2). Faworyci turnieju zaczęli od 9:0
(!) z Koreą i wspomnianego zwycięstwa nad Niemcami. Łatwe 8:3 - zdaniem wielu obserwatorów - było niezwykle chytrą
sztuczką trenera... znad Renu, Seppa Herbergera. Wystawił drużynę w połowie złożoną z rezerwowych, przyjął dzielnie
ciosy niemieckich mediów i kibiców, i robił swoje. Madziarzy poczuli się jeszcze pewniej, chociaż Herberger cieszył
się, że jego zespół potrafił strzelić Węgrom trzy bramki - to się wkrótce miało powtórzyć... I jeszcze coś: w 63 minucie niemiecki stoper, słynący
z co najmniej ostrej gry, Werner Liebrich brutalnie sfaulował Ferenca Puskasa. Lider "bratanków" nie pozbierał się
już do końca turnieju. Brazylię - z Didim, Baltazarem i Pingą - uważano za jedyny zespół, który może stanąć do równej
walki z Węgrami. "Kanarkowym" powodziło się jednak tak sobie - nie bez kłopotów zremisowali z nadspodziewanie dobrą
Jugosławią. No, ale na ćwierćfinał wyszli z postanowieniem: teraz, albo nigdy! Rozegrali z Madziarami (bez Puskasa -
leżał w szpitalu) piękny, dramatyczny mecz. Co prawda faworyci
po siedmiu minutach prowadzili już 2:0, ale Brazylijczycy nie ustępowali. Od 66 minuty,
gdy Julinho poprawił na 2:3, trwał szturm węgierskiej bramki, w której uwijał się Gyula Grosics - to jemu w głównej
mierze ekipa Sebesa zawdzięcza zwycięstwo 4:2 (tuż przed końcme kolejną "świetną" główką popisał się Kocsis).
Lepiej niż oczekiwano poczyniali sobie w tych mistrzostwach Austriacy, a także Szwajcarzy. Ci pierwsi rozgromili
Czechosłowację 5:0, zaś gospodarze gospodarze poradzili sobie w dodatkowym meczu z Włochami (efektowne 4:1).
Teraz wpadli na siebie w ćwierćfinale, który przeszedł do historii. Otóż po raz drugi w dziejach zdarzyło
się by drużyna strzeliła 5 bramek i... przegrała. Pierwszy taki przypadek miał miejsce w
1938: Polacy ulegli Brazylii 5:6, ale po dogrywce. Teraz w ciągu 90 minut los Polaków podzielili Szwajcarzy.
Między 16 a 19 minutą strzelili 3 bramki, by dosłownie kwadrans później doprowadzić swoją widownię do rozpaczy -
5:3 dla Austrii!!! Gospodarze jeszcze walczyli, ale o tych strasznych 15 minutach nie potrafili zapomnieć.
Kontuzjowany Puskas nadal przebywał w szpitalu, gdy Węgrzy zmagali się w półfinale z Urugwajem. Prowadzili znowu 2:0,
lecz za sprawą Juana Hohberga (po swojej drugiej bramce zemdlał ze wzruszenia) - po 90 minutach był remis. Dopiero dwa gole Kocsisa (oczywiście zdobyte głową) pozwoliły
faworytą odetchnąć, jednak spotkanie kosztowało ich mnóstwo sił. W drugim półfinale Niemcy rozniśli Austrię 6:1,
czym przkeonali do siebie wielu kibiców, chociaż faworytami finału pozostawali niezmiennie piłkarze znad Dunaju.
Gra o złoty medal rozpoczęła się naturalnie od dwóch szybkich goli podobiecznych Sebesa. Sygnał dał w 6 minucie
Puskas, który wrócił na boisko, chociaż raczej tylko po to by straszyć rywli i - jako kapitan - dodać otuchy kolegom.
Trenerowi wytykano później, że zrobił błąd, wstawiając kontuzjowanego napastnika. Tymczasem Niemcy grali swoje - nic pięknego, jednak skutecznie. W 18 minucie
było już 2:2. Potem nastąpiło coć, co znane jest w piłce jako syndrom niewykorzystanych okazji, które lubią się mścić.
Węgrzy stworzyli kilkanaście sytuacji pod niemiecką bramką, przeprowadzili mnóstwo pięknych akcji, ale bez efektu.
W ostatnim kwadransie mecz się wyrównał. Sześć minut przed końcem Niemcy zorganizowali zespołową akcję, Helmut Rahn
strzelił z najbliższej odległości i... jedna z największych sensacji w dziejach futbolu stała się faktem. Do dziś
wielu nie pojmuje, jak Węgrzy mogli przegrać. Po latach dorabiano
ideologię, że Niemcy po spotkaniu dziwnie się zachowywali, większość wymiotowała, więc
na pewno zażyli jakiś niedozwolony doping. Zostawmy jednak spekulację i bądźmy sprawiedliwi: to była ogromna niespodzianka,
ale nie przypadek.
|
|