|
1994 r. - USA
Gdy 4 lipca 1988, w dniu narodowego święta USA, FIFA przyznała temu krajowi organizację finałów mistrzostw świata '94 -
wiele osób pukało się w głowe. Przecież nasz "soccer" (jak nazywano go za oceanem dla odróżneinia od futbolu amerykńskiego)
tak naprawdę mało kogo w Stanach obchodzi, wszystkie próby zaszczepienia go tam zakończyły się niepowiedzeniem. Trybuny
podczas mundialu będą świecić łysinami, bo dla znacznej liczby turystóe wyprawa do USA jest zwyczajnie za droga, a kraj
wielki i trzeba się napodróżować... Tak to wówczas psioczono. Rzeczywistość okazała się zupełnie, ale to zupełnie, inna.
Wystarczy, jeśli podamy średnią widzów na meczu: blisko 70 tysięcy!!! I sto lat można czekać na pobicie tego rekordu.
A najważniejsze, że tłumy miały co oglądać. Po rozpaczliwie słabym mundialu Italia '90, turniej w Ameryce był dla piłki
nożnej jak zbawienie. Włoska klapa spowodowała zapewne, że nawet konserwatywna FIFA musiała przejrzeć na oczy.
Postanowiono wreszcie wprowadzić - wcześniej dobrze wypróbowaną - nową punktację: zamiast dwóch, trzy "oczka" za zwycięstwo (remis i przegrana - jak dotychcza: 1 i 0).
Zmiana niby niewielka, ale w istocie bardzo znacząca. Może nie zrewolucjonizowała futbolu, jak np. nowe liczenie punktów w
siatkówce, ale na pewno przyczyniła się do odważniejszej gry: przecież od tej chwili zwycięstwo stało się trzykrotnie więcej
warte od remisu, jednym wygranym meczem można się było wydźwignąć z dna tabeli na sam szczy. W rozmaitych ligach
eksperymentowano na różne sposoby. Pomysły były niekiedy absurdalne, jak w dawnym ZSRR, gdzie mecz zakończony wynikiem
bezbramkowym oznaczał dogrywkę. Piłkarze błyskawicznie się połapali w czym rzecz - szybko strzelili sobie po golu i mieli
święty spokój. Również w Polsce przyznawano przez jakiś czas premię jednego punktu za zwycięstwo różnicą trzech lub więcej
bramek (i punkt minusowy za takąż porażkę). Intencje tych zabiegów były zawsze takie same: motywować graczy do atakowania.
Najprostsze - jak zwykle - okazało się najlepsze. Wprowadzony pierwotnie w Anglii system 3-1-0 zdał egzamin nie tylko na World Cup '94 - obowiązuje powszechnie do dzisiaj i
nkikt go nie śmie podważać. Sporo kontrowersji wzbudził natomiast jeden z obiektów amerykańskiego mundialu: Pontiac
Silverdome w Detroit, gdzie rozegrano cztery mecze. Grać w mistrzostwach świata w hali (gigantycznej, na ponad 70 tys.
miejsc) i na murawie... wyjeżdżającej z obiektu między meczami, żeby pooddychać?! Krytyków nie brakowało, ale gospodarze
się uparli i FIFA, chociaż bardzo niechętnie, zaakceptowała pomysł. Mecze pod dachem niczym się zresztą nie wyróżniły, a
piłkarze szybko przyzwyczili się do nowych warunków. W grupie A triumfowała Rumunia, wyprzedzając Szwajcarię, mimo że
dostała od niej wielkie baty (1:4). Dowodzona przez znakomitego Gheorghe Hagiego, potrafiła jednak wygrać dwa pozostałe
mecze i... zadziałała nowa punktacja. Całkowitą klęke poniosła Kolumbia, typowana nawet do pierwszego miejsca. Drużyna
Carlosa Valderramy ocknęła się dopiero w ostatnim spotkaniu, ale nawet w pokonanie Szwajcarów nic już jej nie dało. Kluczowe okazało się 1:2 z USA, co pozwoliło gospodarzom wyjść z grupy na
trzecim miejscu. W tym spotkaniu samobójcza bramka przydarzyła się kolumbijskiemu obrońcy, Andresowi Escobarowi.
Rodacy nie mogli mu wybaczyć, a jeden z nich - szczególnie: kilka dni po powrocie drużyny z mundialu zastrzelił piłkarza.
Mówiono potem o narkotykowej mafii, która na potknięciu ekipy Francisco Maturany (selekcjoner też drżał przez jakiś czas
o swoje życie) straciła podobno ogromne pieniądze... Grupę B zdominowali Brazylijczycy - faworyci po raz nasty. Łatwo
poradzili sobie zarówno z Rosją, jak i Kamerunem, który tym razem mocno zawiódł. Ostatni jego mecz - z Rosjanami -
można śmiało nazwć kompromitacją. Na gola 42-letniego (!) Rogera Milli, najstarszego uczestnika w historii mundialu,
rywale odpowiedzieli sześcioma, z czego... pięć pierwszych zdobył Oleg Salenko, wpisując się do kroniki mistrzostw
świata. Ciekawe, że potem kariery nie zrobił żadnej, próbując szczęścia w różnych miejscach, m.in. w szczecińskiej Pogoni. A Rosjanie, jak to mają w mundialowym zwyczaju, wygrali za późno. Położyła ich
porażka ze Szwecją, dla której świetną partię rozegrał czarnoskóry napastnik, Martin Dahlin. Niemcy w eliminacjach
nie zachwycali, ale w grupie C nie było lepszych. Ludzie Bertiego Vogtsa okazali pierwszą słabość w spotkaniu z Koreą Płd.
Szybko strzelili trzy bramki, by niedługo po przerwie szybko... stracić dwie i męczyć się aż do końca. Grupę E -
można trochę przesadnie - nazywaną "grupą śmierci", wszystkie cztery zespoły zakończyły z identycznym dorobkiem punktów i
bramek. Decydował passus regulaminu nakazujący wyniki spotkań między zainteresowanymi. Tradycji stało się zadość: Włosi,
chociaż na inauguracji ponieśli bolesną porażkę z Irlandią (na Stadionie Gigantów w East Rutherford nie było prawie
Amerykanów innego pochodzenia), skorzystali z innych wyników, wymęczyli zwycięstwo nad Norwegią i awansowali. Grupa F:
podobnie jak w D - trzy zespoły z dwoma zwycięstwami (Maroko oddało wszystko), ale Holandia, mimo niezwykle mocnego składu i pierwszego miejsca, nie zachwyciła nikogo. W drugiej rundzie "Pomarańczowi"
nie mieli jednak problemów z Irlandczykami, podobnie jak Szwedzi (trafiła im się Arabia Saudyjska) i Hiszpanie (łatwe 3:0
ze Szwajcarią). Gospodarze bardzo dzielnie stawali przeciw grającej pół meczu w dziesiątke Brazylii, ale bramka Bebeto pod
koniec spotkania dała "Kanarkowym" awans, co nie przeszkodziło widowni na Stanford Stadium pożegnać swoich piłkarzy owacją.
Pozostałe spotkania 1/8 finału dostarczyły niemałych wrażeń. Szczególnie okazale wypadł mecz Rumunów z Argentyną.
Ta ostatnia pięknie walczyła, ciosem za cios, chociaż nie miała już w składzie... dwóch czołowych graczy. Po eliminacyjnym
spotkaniu z Nigerią, gdy świat znowu zachwycał się Maradoną, kontrola antydopingowa wykryła w jego organizmie obecność
narkotyków. Dyskwalifikacja, szok, koniec międzynarodowej kariery wielkiego piłkarza i małego człowieka. Zatem potme
"na wszelki wypadek", kierownictwo wycofało Caniggię, podejrzewiając go za te same skłonności. Bez najjaśniejszych gwiazd w składzie dwukrotni mistrzowie świata nie dali rady Hagiemu i
spółce. Włosi do przedostatniej minuty superzasłużenie przegrywali z Niegrią 0:1, gdy do akcji wkroczył wreszcie Robert
Baggio - wyrównał, a w dogrywce wykorzystał karnego. Jeszcze dłużej walczyli Bułgarzy z Meksykiem - lepsi okazali się
dopiero w rzutach karnych. I właśnie Bułgaria zaznaczyła się najmocniej w ćwierćfinałach. Tuż po przerwie prowadzenie
dla broniących tytułu Niemców zdobył (z karnego) niezmordowany Lothar Matthaeus, ale widać było, że opuszczją ich siły.
Świetny rzut wolny Stoiczkowa, główka rozgrywającego kapitalną partię Jordana Leczkowa, i w ciągu trzech minut było po
wszystkim. Kolejne rozczarowanie przeżyła Hiszpania. Zmarnowała wiele szans, w pewnym momencie miała Włochów "na widelcu",
ale przyszła 88 minuta i Roberto Baggio zrobił swoje. Może najpiękniejszy mecz turnieju rozegrały Brazylia i Holandia,
wreszcie na najwyższych obrotach. Na dwa gole Romario i Bebeto odpowiedzieli trafieniami Denis Berkamp i Aaron Winter. Szlę przechylił z rzutu wolnego Branco, a spotkanie uznano za "przedwczesny
finał". Nie mniej dramatyczne były zmagania Szwecji z Rumunią. Po dogrywce 2:2 i karnych 5:4 dla Skandynawów, którzy
"po cichutku" wskoczyli do strefy medalowej. Nie poradzili sobie z Brazylią w półfinale, ale do 80 minuty nic nie było
wiadomo. Tak jak w eliminacjach, jedynego gola dla canarinhos zdobył Romario. Bułgarzy nadal byli na fali, ale...
znowu Baggio. Sześć minut pierwszej połowy wystarczyło, by ustawił mecz. Stoiczkow i spółka tak się zniechęcili do
mundialu, że spotkanie o trzecie miejsce oddali Szwedom zupełnie bez walki - po 39 minutach było 4:0 i tak już zostało.
Finał Brayzlia - Włochy był lekkim rozczarowaniem, chociaż gdzie mu tam do koszmaru z Italia '90. Po raz pierwszy w
historii finałowych meczów o mistrzostwo świata nie wystarczyło 120 minut, trzeba było zarządzić karne. Franco
Baresi - nad poprzeczką; Marcio Santos - broni Gianluca Pagliuca. Demetrio Albertini, Romario, Alberio Evani,
Branco - skutecznie. Daniele Massaro - broni Claudio Taffarel; Dunga trafia. Teraz cała nadzieja Włochów w
Roberto Baggio, ale ten nad poprzeczką. Brazylia po raz czwarty mistrzem świata!!! Nie ma dwóch zdań, tytuł jej się
należał. W finale, jak w poprzednich meczach, atakowała, nie szukała "kuchennych drzwi". I może zdobyłaby wcześniej
bramkę, gdyby nie ostoja włoskiej obrony - Baresi. 17 czerwca podczas meczu z Norwegią, doznał kontuzji łąkotki.
Pojechał do domu na operację i... 17 lipca stawił się w finale. Selekcjoner Arrgio Sacchi wystawił go na cały mecz,
bo drużyna nie wyobrażała sobie gry bez 34-letniego, kończącego karierę stopera. Gdyby jeszcze nie przestrzelił
karnego...
|
|